Nasz Rajski Ogród

„Największym złem, jakie mogłoby mnie spotkać, jest niemożność czynienia innym miłosierdzia”.

św. Kamil de Lellis

Kiedy pojawiliśmy się w Gruzji, niepełnosprawność, szczególnie ta intelektualna była w społeczeństwie tematem tabu. Kiedy rodziło się chore dziecko, często traktowano je jako karę Bożą, przyczynę wielkiego nieszczęścia i wstydu. Rodzice potrafili ukrywać niepełnosprawne dzieci latami tak dobrze, że najbliżsi sąsiedzi nie wiedzieli o ich istnieniu. Osoby te przez lata nie wychodziły z własnych pokoi, ukryte w łóżkach, za zasłoniętymi szczelnie oknami. Egzystowały bez szkoły, bez opieki, poza systemem. Postanowiliśmy to zmienić. Byliśmy w Gruzji pionierami nowoczesnej opieki nad osobami niepełnosprawnymi. W roku 2002 otworzyliśmy Centrum Rehabilitacyjno-Lecznicze w Tbilisi. Pracowaliśmy wtedy w budynku klasztornym, zupełnie do tego nieprzystosowanym. A nasze potrzeby rosły z roku na rok. Po 10 latach ciężkiej pracy, udało się! Opieka nad osobami chorymi i niepełnosprawnymi. Przenieśliśmy Centrum do nowego budynku zaprojektowanego od podstaw z myślą o osobach niepełnosprawnych. Zmiana pozwoliła poszerzyć zakres naszej działalności. Podopieczni Centrum uczestniczą w warsztatach terapii zajęciowej, rehabilitacji, fizjoterapii, korzystają z opieki medycznej i psychologicznej. Zapewniamy im bezpłatne konsultacje lekarskie, terapię, transport, lekarstwa, ubrania, oraz produkty żywnościowe. Przy Centrum św. Kamila otworzyliśmy ośrodek rehabilitacji, gdzie z pomocy specjalistów skorzystać może każdy. W ramach Centrum działa także hospicjum domowe. Prowadzimy jeszcze dwa mniejsze domy dla niepełnosprawnych na prowincji – w Ahalcyhe i Arali. To dalekie południe kraju. Niedostępne góry Małego Kaukazu.

 

Centrum nosi imię Laszy Tzilikauri.

 

DLACZEGO CENTRUM IMIENIA LASZY?

Pamiętam, kiedy pierwszy raz poszedłem do domu Laszy, by przeprowadzić wywiad środowiskowy i zakwalifikować go do odpowiedniej grupy terapeutycznej. Zza drzwi słychać było wiele krzyczących dzieci, które żywo zareagowały na dzwonek. Weszliśmy do środka…ciemny korytarz, wąska kuchnia oraz dwa niewielkie pokoje. Na przeciw telewizora w fotelu siedział Lasza. Przywitaliśmy się a on wyciągnął swą sparaliżowaną dłoń z wielkim trudem i uśmiechnął się. Już po pierwszej wizycie okazało się, że Lasza jest sympatycznym chłopakiem, lubiącym towarzystwo innych. Przydzieliliśmy go do grupy swoich rówieśników i zaproponowaliśmy, by trzy razy w tygodniu przyjeżdżał do naszej „szkoły”. Tak rozpoczęła się nasza znajomość. Pierwszy raz przyjechał z mamą, by mogła zobaczyć nasz Dom i warunki, w jakich pracujemy. Bardzo szybko nawiązał kontakt z dziećmi, które już od dłuższego czasu przywoziliśmy do naszego Domu. Trochę było mi przykro, że nie mogę porozmawiać z nim ze względu na barierę językową, gdyż Lasza rozmawiał tylko po gruzińsku, ja natomiast dopiero zaczynałem naukę tego języka. Z pomocą osób znających język, mogłem i ja zamienić z nim kilka słów, podczas jego krótkiego życia, ale jakże wpisanego w moją pamięć i wszystkich, którzy poznali i spotykali się z nim w naszym Domu.

LASZA TZILIKAURI

Urodził się 22 lipca 1986 roku. Był pierwszym dzieckiem. W szpitalu nr 4 w Ortaciala, w którym przyszedł na świat „nie było ładniejszego dziecka” – wspomina mama. Wszystkie akuszerki i pielęgniarki zachwycone całowały go i nosiły na rękach. Po trzech tygodniach pojawiły się pierwsze problemy ze zdrowiem. Został przewieziony do szpitala dziecięcego z rozpoznaniem sepsy. Lasza był ukochanym dzieckiem, któremu mama poświęcała cały swój czas, miłość i uwagę. Zaczęło to wpływać negatywnie na jej męża, który czuł się jakby zaniedbany. Twierdził, że na pierwszym miejscu powinien być on a nie dziecko. I tak zaczęły się coraz częstsze kłótnie. Podczas nieobecności mamy w domu, Lasza dostał ataku. Nie wiadomo z jakiego powodu utracił przytomność. Trzymiesięczne niemowlę, pogotowiem ratunkowym zostało przewiezione do szpitala, na oddział reanimacji. Po specjalistycznych badaniach, okazało się, że przeszedł wylew krwi do mózgu. Po ośmiu dniach pobytu w szpitalu, wydana została diagnoza: „dziecięce porażenie mózgowe”, w wyniku którego utracił wzrok a następnie z paraliżem połowicznym został przeniesiony na oddział neuropatologii. Podczas odwiedzin, Lasza zawsze rozpoznawał swoją mamę, której głos powodował radość i uśmiech na jego twarzy. Mama Laszy urodziła 7 – miesięcznych bliźniaków, którzy jednak zmarli przy porodzie. Na szczęście mamę udało się uratować. Po leczeniu szpitalnym zamieszkali u babci Laszy, mąż został zabrany do wojska. Przyjeżdżał jednak na odwiedziny i przynosił regularnie pensje. Lasza bardzo był związany emocjonalnie ze swym ojcem, lecz nie znosił kłótni, reagując na nią płaczem. „Gdy miał 1,5 roku mąż urządził nam potężną awanturę, tak, iż Lasza wpadł w taką histerię, że jego płacz słyszę do dnia dzisiejszego” – wspomina mama. „Próbowałam jeszcze pogodzić się z moim mężem, ale bez efektu. I rozstaliśmy się definitywnie”. W kwietniu 1987 roku Lasza został ochrzczony w Norio, jednej z wiejskich Cerkwi prawosławnych. Mając 4 latka, Lasza niespodziewanie zaczął chodzić. W tym dniu mama akurat wyszła na korytarz po miotłę, pozostawiając w kuchni wiadro z gorąca wodą. Nikt się nie spodziewał, że chłopiec w tym momencie postawi pierwsze kroki! Ale było już za późno. Lasza z poparzoną ręką, trafił do szpitala. Pomimo wielu godzin spędzonych w poczekalni, nikt nie zwrócił uwagi na płaczące dziecko, a lekarza dyżurnego nie było, więc bez oczekiwanej pomocy matka z synem wróciła do domu. Po trzech dniach pojawiła się wysoka temperatura i zaczęła się infekcja. I znów szpital, lekarze… Lasza był bardzo spokojnym dzieckiem. Lubił bawić się łyżkami i wszystkim, co hałasuje. Interesował się muzyką estradową i cały czas oglądał w telewizji programy muzyczne, a nawet słuchając muzyki, zasypiał. Codzienne mozolne ćwiczenia i nauka chodzenia najpierw w pasach a później za rękę na spacerach w parku w Kiteti, bardzo pomagały Laszy. Po ukończeniu 10 roku życia, lekarze stwierdzili, że progres chorobowy pozostanie już na tym etapie jak jest i nic więcej nie można zrobić. Tak do końca nikt z lekarzy nie potrafił postawić konkretnej diagnozy chorobowej. Do szkoły Lasza nie uczęszczał, ze względu na bardzo słaby wzrok. Okuliści mówili, że operacja niczego nie zmieni, gdyż zmiany były nieodwracalne. Mama Laszy, będąc związana z jego ojcem związkiem cywilnym, po uzyskaniu rozwodu wyszła za mąż za innego mężczyznę. W 1995 roku urodził się braciszek Laszy – Nikoloz. Lasza nie odchodził od niego. Może to dziwne, ale jak mówiła mama, Lasza był pozbawiony dziecięcego egoizmu. Wszystko oddawał bratu, troszczył się o niego i siedząc przez cały czas przy wózku niemowlęcia, kołysał go, śpiewał piosenki z telewizji, czy te które nauczyła go jego babcia. Był bardzo zatroskany o swojego braciszka. Po narodzinach trzeciego syna – Dato, rodzina przeprowadziła się w 1999 roku do własnego mieszkania do dzielnicy w Gdani. „Dostaliśmy mieszkanie na parterze, lecz okazało się, że na wyższych piętrach nie było wody. Toteż wszyscy sąsiedzi przychodzili do nas. Lasza chował się przed nimi, bojąc się pokazać. Miał świadomość, że jest troszeczkę inny, więc przechodził do drugiego pokoju, by nikt go nie zobaczył” – wspomina mama. Lubił za to przesiadywać w oknie i patrzyć na dzieci bawiące się na podwórku. Dzieci także wpatrywały się w nowego sąsiada a Lasza pytał: „Mamo, dlaczego oni się tak na mnie patrzą? Bo jestem chory?” „Nie” – odpowiadała mama, „bo jesteśmy tu nowi”. Nie okazywał swojego cierpienia, ani nie mówił, że mu ciężko. W czasie wielkiego kryzysu ekonomicznego w Gruzji, gdy wszystkiego brakowało, Lasza często powtarzał: „Mamo my jesteśmy dorośli, więc będziemy jedli tylko chleb a resztę jedzenia zostawmy dzieciom”. Lasza był innym dzieckiem, niż wszystkie. Zachowywał się jak dorosły. Potrafił zrozumieć, kiedy jest dobrze a kiedy są jakieś problemy rodzinne. Lasza często lubił razem z mamą siedzieć w kuchni, jak przygotowywała obiad. Najlepsze jego potrawy to hinkali (podobne do pierogów z mięsem), parówki i gołąbki. Pewnego dnia zawitała do niego nauczycielka, która uczy dzieci niepełnosprawne w domach. Powiedziała o naszym Zakonie i tak po raz pierwszy pojechałem pod adres, gdzie mieszkał Lasza.

Od października 2004 roku Lasza przyjeżdżał do naszego domu dla niepełnosprawnych. Bardzo ucieszył się, że będzie chodził do szkoły. Najbardziej lubił jazdę samochodem. Zawsze był radosny i wyspany mimo wczesnej godziny. Mówił: „Gazu brat Robert! Gazu!…” Takim go zapamiętałem… Mama zauważyła, że każdy prezent, który otrzymywał, był wpisany w budżet rodziny. Nic nie zostawiał dla siebie i nie mówił: „To moje”, ale przeciwnie oddawał braciom. Mama zauważyła także, że zmienił się bardzo, wydoroślał, opowiadał, co działo się każdego dnia i co robił. Miał też w grupie swego przyjaciela – Giorgiego, z którym spędzał najwięcej czasu, razem prowadzili dyskusje, grali w warcaby i widać było, że znajdują wspólny język. A później nadeszło Boże Narodzenie. Zrobiliśmy przyjęcie dla dzieci wraz z ich rodzinami. Lasza pouczał braci: „Żebyście mi się zachowywali dobrze i żebym nie musiał się za was wstydzić!” Rodzice byli bardzo wzruszeni, gdy zobaczyli tyle niepełnosprawnych dzieci. Bawiliśmy się naprawdę dobrze. Oczywiście odwiedził nas także św. Mikołaj, który wręczył wszystkim prezenty. A później nastąpiły zimowe dni. Zajęcia w naszym Domu Pobytu Dziennego odbywały się dalej. W świątecznej atmosferze rysowaliśmy szopki i zaśnieżone choinki. Na kartkach pojawiał się krajobraz gór pokrytych śniegiem a na lekcjach przyrody mówiliśmy o zwierzętach, którym trudno znaleźć pożywienie w śniegu. Przyszły wiosenne dni, ciepłe i słoneczne. Zaczęliśmy jeździć na wycieczki i spacery. Po wspólnym wyjeździe do starej prawosławnej Cerkwi, Lasza wrócił bardzo szczęśliwy. Długo w domu opowiadał o kościele, o świeczkach, które zapałał na bocznych ołtarzach, ofiarując modlitwę za swą rodzinę, oraz o wspanialej atmosferze, która później była w restauracji. Chłopiec czuł się już bardzo zżyty ze swoimi rówieśnikami i wszyscy też go lubili. W maju zaczął chorować. Nie przyjeżdżał do naszego Domu chyba ze trzy tygodnie. Przejeżdżając co drugi dzień obok jego domu, pytałem taty o jego zdrowie. Lasza gorączkował. Miał kaszel i był osłabiony. Nie wyglądało mi to na zwykłą grypę. Postanowiłem zabrać go do naszej polikliniki, by u specjalistów dowiedzieć się, jaki jest stan jego zdrowia. Mama nie pojechała z nami, ponieważ była w zaawansowanej ciąży i od kilku dni źle się czuła. Lasza został poddany szeregom badań. Po badaniu USG oraz konsultacji z innymi lekarzami, okazało się, że w opłucnej znajduje się coś podobnego do zrostu czy też płynu. Pulmonolog skierował do szpitala. Pojechaliśmy do Dziecięcego Szpitala, gdzie zrobiono mu przeglądowe badanie płuc oraz szereg zdjęć rentgenowskich. Profesor kliniki zaproponował hospitalizacje, ale ze względu na święta narodowe i cztery dni wolne od pracy, powiedział, że lepiej będzie, jeśli pojedzie do domu i tam będzie przyjmował naznaczone lekarstwa. Na kontrolę mieliśmy przyjechać za tydzień. Być może profesor wiedział, że jest już za późno na hospitalizacje. Lasza miał problemy z oddychaniem. Każdego dnia rano i wieczorem jeździłem, by podłączyć mu kroplówki. Pomimo swego cierpienia był wesoły, śmiał się i żartował. W czasie podłączania kroplówek mężnie znosił ból. Mówił mi: „Jak się nie uda, to jeszcze raz”, dodając mi odwagi. Pytał o wszystkich w naszym Domu a ja odpowiadałem mu na pytania, a mama tłumaczyła. Nikt z nas nie przypuszczał, że to już jego ostatnie dni. W dzisiejszych czasach przecież nie umiera się już na zapalenie płuc…

W ostatnim dniu swego krótkiego życia Lasza bardzo się bał. Mówił: „Mamo, boję się, że umrę”, tak jakby przeczuwał śmierć… Poprosił jeszcze mamę o tolme (gołąbki), zjadł je a później poprosił jeszcze o kaszę, która lubił, ale nie dał rady zjeść więcej niż jedną łyżkę. Siedząc w fotelu, gdyż tak było mu łatwiej oddychać, przysypiał. Wieczorem przyjął lekarstwa, lecz nie chciał spać w łóżku, lecz na fotelu. Cały czas miał temperaturę. W nocy dostał ataku duszności. Mama wezwała pogotowie. Przewieziono go do Dziecięcego Szpitala na oddział reanimacji, podłączono kroplówkę i podano mu tlen, ale Lasza nie chciał, bo nie mógł rozmawiać z mamą, która mu towarzyszyła, więc ściągał maskę z buzi. Czekał na tatę, który był jeszcze w pracy. Gdy przyszedł, powiedział mamie, aby poszła do domu i odpoczęła. Przed odejściem mama głaskała go a on prosił, by poszła i pozwoliła mu spać. Lasza zasnął… i nie odzyskał już przytomności. Dnia 8 maja 2005 o 6.30 stwierdzono zgon.

W tajemnicy powiedział mamie, że chciałby jeszcze zobaczyć swojego rodzonego ojca, lecz niestety do spotkania nie doszło…

13 maja odbył się pogrzeb Laszy.

Lasza Tzilikauri pozostał wśród nas. Za każdym razem, gdy Go wspominamy, jest jakby obecny. Zapamiętaliśmy go zawsze uśmiechniętego i pogodnego, takiego jak na zdjęciu, które wisi w naszej sali zajęć. Pozostał dla nas wzorem cierpliwego znoszenia cierpienia, którego nigdy mu nie brakowało. Dziękujemy ci Laszo za wszystko! Dziękujemy za każdy dzień spędzony z nami! A teraz wstawiaj się za nas u naszego Najlepszego Ojca, który przyjął Cię do Swego Domu. Obieramy Ciebie jako Patrona naszego Centrum, które z Boża pomocą i ofiarnością ludzi dobrej woli mamy zamiar zbudować.

Wszystkim Ofiarodawcom i Dobrodziejom, którzy wspierają to dzieło składamy z serca płynące: Bóg zapłać.

Br. Robert Kukułka

 

 

 

Budowę Centrum Rehabilitacyjnego im. Laszy zakończyliśmy 21 lipca 2012 roku. Bogu i wszystkim ludziom dobrej woli, którzy nas wspierali materialnie i duchowo, niech będą dzięki!

O. Paweł Dyl